Wujek Marian – wspomnienia rodziny
Danuta Gałązka, Zdzisław Ostojski
Marian Bogusz… Wybitny malarz, rzeźbiarz, scenograf, jeszcze może wybitniejszy animator kultury, współtwórca Galerii Krzywego Koła. A dla nas – po prostu wujek, brat naszej mamy.
Przelewamy na papier wspomnienia o nim, wspomnienia ludzi związanych z nim nie artystycznie, lecz rodzinnie. Do tej wycieczki w przeszłość skłonił nas m.in. były dyrektor Muzeum Regionalnego w Pleszewie (z której to miejscowości pochodził wuj) p. Jerzy Szpunt. Dodatkowy impuls stanowiła monografia Bożeny Kowalskiej pt. „Marian Bogusz. Artysta i animator”. To świetna książka, doskonale portretująca Mariana Bogusza jako artystę. Sądzimy jednak, że nasze refleksje dopełnią ten portret. To subiektywne wspomnienia siostrzeńców, ale czyż obiektywny obraz nie jest sumą obrazów subiektywnych? Postanowiliśmy nie rozdzielać naszych wspomnień i stworzyć jedną, fragmentaryczną opowieść siostrzenicy Danuty i siostrzeńca Zdzisława.
I DZIECIŃSTWO I MŁODOŚĆ MARIANA – CZASY PRZEDWOJENNE.
W rozmowach z babcią czy naszą mamą często pojawiała się postać wuja Mariana jako dziecka i stąd znamy jego przedwojenne i powojenne losy, których z autopsji znać nie możemy.
Ojciec przyszłego malarza brał udział w Powstaniu Wielkopolskim jako żołnierz Pułku Piechoty Pleszewskiej i w duchu patriotyzmu starał się wychowywać dzieci. Nasz dziadek był człowiekiem bardzo ciepłym, otwartym i cierpliwym. Pracował jako ślusarz w Fabryce Obrabiarek. Babcia nasza, a matka wuja Mariana, w młodości chętnie tańczyła i śpiewała, czym zaskarbiała sobie sympatię gości na licznych weselach, na które była zapraszana. Podobnie jak większość kobiet wychowanych w niebogatych rodzinach przed wojną, potrafiła gotować, szyć, prowadzić gospodarstwo. Podobnie jak mąż była osobą ciepłą, dobrą i serdeczną.
Boguszowie mieli troje dzieci: synów – Mariana i Zygmunta (młodszego o 5 lat od brata) oraz córkę Józefę (młodszą od Mariana o 2 lata) zwaną przez najbliższych Jurką, a zdrobnienie to przyjęło się w całej rodzinie. Dziadkowie Boguszowie mieszkali w Pleszewie przy ul. Sienkiewicza 13.
Urodzony w 1920 roku Marian od zawsze interesował się malarstwem i teatrem, co mogło dziwić o tyle, że nie pochodził z rodziny inteligenckiej z tradycjami kulturowymi. Ale jak widać talent odzywał się u niego już od początku jego życia i wyznaczył mu życiową drogę. Już w szkole podstawowej, swoimi nieprzeciętnymi zdolnościami i zainteresowaniami, zwrócił uwagę nauczyciela Włodzimierza Jacorzyńskiego, który namawiał rodziców Mariana, by zainwestowali w jego edukację, bo to niezwykle uzdolniony uczeń. Zapamiętała go dobrze także m.in. nauczycielka języka polskiego, która śledziła jego drogę twórczą i zainicjowała kontakt listowny na krótko przed jego śmiercią.
Od dziecka też można go było uznać za animatora kultury. Nastoletni Marian już działał: organizował zarówno szkolne przedstawienia teatralne, jak i religijne jasełka czy misteria pasyjne. Był reżyserem, scenografem, garderobianym, aktorem, jednym słowem człowiekiem – orkiestrą, a jako aktorów w przedstawieniach domowych wykorzystywał swoje młodsze rodzeństwo. Marian, uczący się także gry na skrzypcach, ponadto zapewniał oprawę muzyczną swych przedstawień, na które zapraszał np. sąsiadów i znajomych. Jego inwencja twórcza nie znała granic, dlatego przygotowywał również przedstawienia kukiełkowe. Jak wspominało jego rodzeństwo: inni nieletni aktorzy nie zawsze pałali równym co Marian zapałem w kwestii prezentacji swych umiejętności, lecz starszy brat z humorem potrafił przełamywać ich tremę i zawsze skłonił ich do występu. Zarówno w szkole podstawowej, jak i średniej, ujawniał także swój talent scenografa. Będąc uczniem liceum wygrał konkurs na projekt znaczka pocztowego organizowany przez Pocztę Polską. Nagrodę finansową przeznaczył na wycieczkę do Zakopanego i na upominki dla rodziny.
Taki był młody Marian: wulkan energii i talentów, z głową pełną wizji, którymi starał się dzielić z innymi. Po zdaniu egzaminu maturalnego w 1939 roku, złożył świadectwo do Instytutu Sztuk Plastycznych w Poznaniu, dokąd został przyjęty. Niestety edukacji w uczelni wyższej jesienią 1939 roku nie podjął. Podobnie jak wielu jego rówieśników, również jego zaskoczył 1 września 1939 r. – krwawa cezura w ich młodym życiu.
I TYLE LAT I TYLKO GARŚĆ WSPOMNIEŃ
Niewiele wiemy o życiu wuja w czasie 6 lat wojny i okupacji. Ta niewiedza też ma swoje znaczenie, jest wymowna, ponieważ wiele mówi o charakterze wuja. Oczywiście znamy najważniejsze fakty i daty, ale ten szkic nigdy nie został zamieniony w pełen barw obraz. Najwyraźniej wuj nie chciał wracać do tych dni. Dlaczego? Bo były dla niego zbyt ważne i zbyt bolesne. Bo były nigdy niezagojoną raną.
19-letni Marian zgłosił się do wojska jako ochotnik zaraz po wybuchu wojny. Udział w kampanii wrześniowej skończył się dla niego w niewoli niemieckiej, z której udało mu się uciec. Znalazł się jednak na terenach okupowanych przez Armię Czerwoną. Jego sytuacja stała się jeszcze bardziej dramatyczna, gdyż ciężko zachorował. Pomocy udzielili mu wówczas prości ludzie, chłopi. Marian nie zamierzał czekać w obcym miejscu na rozwój wypadków i postanowił dostać się jakoś do rodzinnego Pleszewa. Nie było to proste, ale pomogły mu zdolności plastyczne, muzyczne i aktorskie: w przebraniu wiejskiego muzykanta przekroczył granicę rosyjsko-niemiecką i wrócił do domu. Było to 8 grudnia 1939 roku. Po powrocie pracował jako brukarz. Wówczas ciężko zachorował na szkarlatynę. Po wyleczeniu lekarz stwierdził, że powinien wykonywać teraz pracę nie na wolnym powietrzu. Udało mu się zatrudnić w biurze kreślarskim w niedalekim Jarocinie. Niestety, nie dane mu było spokojnie żyć: niebawem bowiem został aresztowany (złożono donos, że Marian ma przy sobie ulotki antyniemieckie). Nie znamy wszystkich faktów dotyczących tej strony życia wuja, ale ulotki rzeczywiście znaleziono. Zostały podłożone. Został osadzony w poznańskim, okrytym złą sławą, Forcie VII. Hitlerowcy wiedzieli o jego zdolnościach plastycznych: Marian przewożony był do mieszkania jednego z ss-manów, gdzie kazano mu zdobić meble – malując kwiaty. Wydawać się mogło, że nic prostszego niż uciec! Jednak także i hitlerowiec zdawał sobie z tego sprawę i dlatego ostrzegał Mariana przed ewentualna ucieczką. Jeśli ucieknie, to niezwłocznie rozstrzelają cała rodzinę. Marian Bogusz nie zdecydował się na ucieczkę. Po wojnie wspomniał – niech ja cierpię, a najbliżsi żyją.
W 1941 roku przewieziony został do obozu koncentracyjnego w Mauthausen, gdzie przebywał do końca wojny. Pozostała w Pleszewie rodzina nie miała pełnego wyobrażenia o jego losie. Co prawda Marian przysyłał niekiedy krótkie, optymistyczne kartki, ale w ich optymizm, doświadczająca okrucieństw wojny, okupacyjna rodzina nie wierzyła. Nie znała jednak także prawdy o terrorze i głodzie obozowym. Talent i determinacja pomogły wujowi przetrwać lata niewoli, o czym szerzej pisze Bożena Kowalska. Nam wuj tylko wspomniał niekiedy o malowaniu w obozie obrazów na zlecenie hitlerowców, o przedstawieniach kukiełkowych o poznanych wartościowych ludziach. Tylko wspomniał. Świat sztuki był dla niego ucieczką od świata obozu, był światem alternatywnym. Dzięki niemu przetrwał. Do domu w Pleszewie powrócił w czerwcu 1945 roku. Jak wielu byłych więźniów nie wybrał jednak emigracji. W czasie pomiędzy wyzwoleniem obozu a powrotem do domu przebywał na kwarantannie w szpitalu w Pradze. Stamtąd przywiózł książki dla rodziców, siostry i brata.
Powróciwszy do rodziny, wysłuchał historii o jej losach np. o ciężkiej pracy siostry jako pomoc domowa u Niemca. Gospodarze niemieccy przekonywali Jurkę, że brat nie powróci już z niewoli. Mimo to cała rodzina czekała na Mariana (babcia przez cały czas gorąco modliła się o jego przeżycie i powrót i wierzyła, że prośby jej zostaną wysłuchane). W miarę możliwości i w wyznaczonych terminach rodzice wysyłali mu paczki żywnościowe, których zawartością dzielił się ze współwięźniami.
W zachowaniu naszego wuja Mariana Bogusza pozostały do końca życia ślady pobytu w obozie np. nie mógł nosić eleganckiego, ale ciasnego obuwia, co było pamiątką po biciu go po piętach, był też niezwykle zahartowany na zimno. Jeszcze kilka lat po wojnie zdarzało się, że odruchowo kładł się do snu na podłodze i przykrywał tyko prześcieradłem. Wyrwany nagle ze snu, skakał na równe nogi i meldował się po niemiecku. Fizycznie opuścił obóz, psychicznie zawsze w nim częściowo tkwił.
Wuj mówił nam, że za jego aresztowanie odpowiadał konkretny człowiek – Polak, który złożył donos do Niemców. Być może chodziło tu o jakieś ambicje artystyczne, o zazdrość. Los zetknął wuja z tym człowiekiem już po wojnie, w Szczecinie. Dawny „kolega” nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia: „Marian, ty żyjesz”? Wuj odpowiedział tylko: „Żyję” i poszedł dalej. Nie chciał wracać do tej sprawy, nigdy też nie ujawnił nazwiska konfidenta.
Obóz powrócił do niego mocniej jeszcze raz: w 1971 roku wyjechał do Norymbergii na Sympozjum Urbanum. W aptece, do której poszedł, by kupić lekarstwo dla chorego kolegi, zobaczył…swój obraz! Był to jeden z pejzaży morskich, malowany przez wujka w obozie na zlecenie hitlerowców, którym właśnie marynistyczne widoczki przypadły szczególnie do gustu. W pierwszym naturalnym odruchu wuj zapytał aptekarkę o pochodzenie obrazu, krótko przedstawiając jego historię. Wzbudziło to prawdziwą konsternację kobiety, a wuj odpowiedzi nie uzyskał. Sam się zresztą domyślił, że właściciele apteki muszą być spokrewnieni z faszystą, którego poznał w tak skrajnych okolicznościach. Nie był to koniec historii, bowiem gdy w hotelu zrelacjonował ją niemieckim kolegom malarzom, autentycznie się przestraszyli i do końca pobytu wuja w Norymberdze nie odstępowali go na krok. Wuj sądził, że także jego niechęć do stałego etatu jest pamiątką po obozie: etat, praca „od godziny do godziny” kojarzyły mu się zawsze z przymusem, ze zniewoleniem, którego zaznał w czasie okupacji. Rozum podpowiadał, że to tylko złudzenie, może obsesja, ale przeżycia „wiedziały” swoje.
Jak widać, przeszłości nie da się wymazać, ona żyje i co chwilę odzywa się w naszej teraźniejszości.
III ARTYSTA TEŻ CZŁOWIEK – MARIAN BOGUSZ JAKO SYN, BRAT, WUJ I MĄŻ
Rodzice Mariana oraz jego siostra z rodziną po wojnie zamieszkali w Ostrowie Wielkopolskim. Rodzice mieszkali przy ulicy Wolności, natomiast siostra przy Lipowej. Najmłodszy z rodzeństwa, Zygmunt, był pułkownikiem Wojska Polskiego i wraz z rodziną mieszkał w Warszawie. Pozostawał w kontaktach z Marianem, ale wuj był emocjonalnie szczególnie silnie związany z naszą mamą, którą często odwiedzał z swą żoną Szurką.
I nasza mama, i jego żona swe niezwykłe imiona zawdzięczały właśnie jemu. Mama miała w rzeczywistości na imię Józefa, ale wuj przechrzcił ją na Jurkę, bo nie lubiła swego prawdziwego imienia. Nasza ciocia zaś nosiła niezwykłe imię Eulalia, z czego w jej rodzinie powstało zdrobnienie Lalka, szczerze nielubiane przez ciocię. Dobry mąż, doceniając jej częste „szuranie” czyli upominanie go, marudzenie nazwał ją Szurką i tak zostało. Bardzo wdzięczny był naszej mamie za opiekę nad rodzicami. Ten artysta o światowej sławie nigdy nie wstydził się swoich prostych rodziców. Widział ich piękne dusze. Marian cenił także pasje swojej siostry, a naszej mamy: przez wiele lat działała w harcerstwie, zaszczepiając młodym zasady uczciwości, współpracy i przyjaźni. W Komendzie Hufca w Ostrowie była harcmistrzem. Słusznie ocenił ją brat, pisząc dedykację na jednym z podarowanych obrazów: „Mojej siostrze – kobiecie o wielkim sercu w dowód nigdy niezmierzonej wdzięczności”.
Wujek lubił siadywać przy naszym kuchennym stole i snuć wspomnienia z dzieciństwa o wczesnej młodości. Chętnie uczestniczył też w rodzinnych uroczystościach. Potrafił być duszą towarzystwa.
Wujek i ciocia kochali góry, zwłaszcza Tatry. Opowiadali nam o swoich pobytach w Zakopanem, w domu przy ulicy Strążyskiej, z którego okien roztaczał się widok na Giewont. Słuchając opowieści wuja, sami zapałaliśmy chęcią poznania tego pięknego zakątka Polski. Nawet gdy nie było w domu telewizora (a wbrew wyobrażeniom dzisiejszej młodzieży, telewizja to stosunkowo nowy wynalazek i w latach 50. niemal nikt nie posiadał odbiornika w domu), poznawaliśmy górskie krajobrazy z przesyłanych przez wuja widokówek, ale także z obrazów, które tworzył zainspirowany urodą Tatr. W 1977 roku podarował siostrzenicy wybrany przez nią pejzaż górski (Czerwone Wierchy z 1951 roku) z dedykacją: „Mojej drogiej siostrzenicy i jej mężowi Olkowi, aby zgłębili te jaskinie w Czerwonych Wierchach jak miłość, która drąży i zostawia ślad w ludziach”.
(Danuta: słowa wuja trafnie określały naszą miłość do Tatr: bywaliśmy w nich często, a mój śp. Mąż Aleksander był taternikiem i speleologiem).
Marian Bogusz obracał się w warszawie w tzw. artystycznych kręgach, ale jednocześnie pozostał człowiekiem bardzo rodzinnym, ciepłym. Przesyłał często przez siebie wykonane życzenia.
ŻYCZENIA DLA SIOSTRZENICY – DANUTY
Kartki wysyłał zarówno ze swoich podróży po Polsce jak i zagranicy. Dzięki tym widokówkom i późniejszym opowieściom wuja, poznaliśmy świat zza żelaznej kurtyny. Pamiętał o bliskich nawet w czasie „artystycznych” wyjazdów. Pisywała do nas także chętnie ciocia Szurka, która miała kontakt z mamą: rozumiały się i szanowały. Rodzina utrzymywała ze sobą ścisły kontakt listowny: pisała i Jurka, i Szurka, i Marian. Zachowane listy świadczą o wielkiej bliskości tych ludzi. Oczywiście większości z nich nie można zaprezentować, bo są zbyt prywatne, intymne, ale zdecydowaliśmy się na kilka wyjątków, by pokazać, jakimi ludźmi były osoby, które pojawiają się w naszej opowieści rodzinnej.
Listy krążyły często, bo z braku telefonu u siostry, była to najszybsza i najlepsza forma porozumiewania się. Ciocia Szurka pisała niejednokrotnie o sprawach domowych np. remontach, o wyjazdach do senatorów czy do pracy wujka i związanych z nią problemach, chociażby nie zawsze na czas wpłacanych należnościach. Z biegiem lat coraz częstszym tematem stawały się także niestety choroby, i to zarówno warszawskie jak i ostrowskie. Wujostwo żywo uczestniczyło też w życiu młodszego pokolenia, czyli Danuty i Zdzisława: interesowali się ich małżeństwami, a potem narodzinami potomków. Szurka i Marian w miarę możliwości odwiedzali też rodzinę w Ostrowie Wlkp.
Wuj Marian nigdy nie zerwał kontaktu ze swą małą ojczyzną, chociaż nie zawsze kontakty z dawnymi znajomymi i obecnymi włodarzami należały do łatwych. Wspominamy o tym tylko dlatego, by wyjaśnić zbyt rzadką, jak niektórym się może wydawać, obecność wujka w Pleszewie. Wuj Marian mocno przeżył nieporozumienie, do którego doszło w sprawie projektu pomnika, który miał stanąć przed liceum w Pleszewie z okazji jego jubileuszu w 1969 roku. Oczywiście byliśmy za młodzi, by dokładnie zorientować się w rozmowach dorosłych, a ponadto wujek niechętnie o tym opowiadał, lecz wiemy, że gotowy projekt wuja nie wzbudził entuzjazmu. Teraz sądzimy, że ten projekt pomnika – instalacji był zbyt rewolucyjny jak na owe czasy i ową miejscowość, jednakże trzeba by zrozumieć wujka, który wszak był artystą i miał prawo do własnej wizji. W późniejszym czasie wujek nie chciał w ogóle wracać do tej sprawy. Widocznie nadal była dla niego bolesna.
Mimo wszystko, o czym wielokrotnie pisaliśmy, wujek był silnie związany z Wielkopolską, nigdy nie wypierał się swoich korzeni i dlatego po jego śmierci nasza mama zaproponowała, by obrazy jego przekazane zostały do Muzeum Regionalnego w Pleszewie, na którą to propozycję ciotka Szurka ostatecznie przystała. Sądzimy, że byłoby to zgodne z wolą wuja.
IV ODWIEDZINY U WUJOSTWA
W latach 50. byliśmy dziećmi (Zdzisław urodził się w 1947 roku, Danuta w 1949 roku) , ale pamiętamy wizyty u wujostwa w Warszawie, bo były to wydarzenia niezwykłe w ciągu naszego ustabilizowanego życia. W sierpniu 1955 roku po raz kolejny wybraliśmy się wraz z mamą do stolicy. Cóż to była za podróż!
Z małego prowincjonalnego Ostrowa do wielkiej Warszawy jechało się pociągiem około 7 godzin, ale wtedy nikt nie marudził, tyko rozkoszował się tą atrakcją. Nie mniejsze atrakcje czekały nas na miejscu. Wujostwo mieszkało w centrum, przy ulicy Kopernika 32, na pierwszym piętrze cudem niezniszczonej kamienicy. Było to nieopodal Pałacu Kultury i Nauki, najwyższego i najnowszego wówczas budynku stolicy. W naszym Ostrowie takich 30- piętrowych kolosów nie było. Nie mniej ciekawiło nas mieszkanie wuja, niezwykle oryginalne jak na gust nas – dzieci. Na pozór wszystko tu było jak wszędzie: sypialnia, łazienka, kuchnia, ale już pokój dzienny łączył się z pracownią wuja. Z detalami pamiętamy do dziś rozmieszczenie mebli, miejsca zawieszenia licznych obrazów, a świadczy to o niezwykłym wrażeniu, jakie wywarło na nas to miejsce. Zafascynowani podziwialiśmy sufit w salonie, ozdobiony malunkiem morza z rybkami. Jakże to współgrało z naszą nieograniczoną wyobraźnią! Nawet lampy były tu inne niż u nas: stworzono je z korzeni drzew połączonych z metalowymi elementami. W latach późniejszych sufit został pomalowany w abstrakcje. W tym tajemniczym świecie zabrakło nam świętego obrazka, przed którym wieczorem moglibyśmy się pomodlić. Mały Zdzisio uznał widocznie, że portret Einsteina to wizerunek starego Boga – Ojca, bo właśnie przed nim klęknął i złożył ręce do modlitwy. Przez lata ta anegdota krążyła po rodzinie!
W czasie naszej wizyty u wuja, na sztalugach w jego pracowni widzieliśmy portret naszej babci, a jego mamy. Niestety, nie wiemy co stało się z obrazem, bo nam zostało tylko jego zdjęcie.
Ponieważ wuj Marian był nie tylko malarzem, lecz także scenografem, w mieszkaniu stały pudła z elementami scenograficznymi, które wprawiały nas w prawdziwy zachwyt. Ileż tu było skarbów dla dzieci: niedokończone obrazy, jakieś fragmenty dekoracji, niezidentyfikowane bliżej papiery…i wszystko to swobodnie i bezkarnie leżało w różnych miejscach. A tymczasem w domu musieliśmy skrzętnie sprzątać najmniejsze papierki po każdej zabawie! U wuja było ciekawiej.
Obejrzawszy mieszkanie, podeszliśmy do okien wychodzących m.in. na ruchliwą ulicę Świętokrzyską. A przypomnieć warto, że był to czas V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów, a więc w stolicy spotkać można było mieszkańców niemal wszystkich kontynentów. Problemy związane z naszym położeniem geopolitycznym nie miały wówczas dla nas żadnego znaczenia, nie interesowało nas, dlaczego w Warszawie stanął Pałac Kultury i Nauki i przez kogo był fundowany; my chłonęliśmy atmosferę, międzynarodowej w tych dniach, stolicy. Pierwszy raz na żywo widzieliśmy ludzi innych ras, pierwszy raz podziwialiśmy stroje tak różne od naszych. Wielobarwny i wielojęzyczny tłum, ruch, gwar, radość i słońce – z tym już na zawsze kojarzyć się nam będzie nasza pierwsza wizyta w stolicy. Na Stadionie Dziesięciolecia uczestniczyliśmy w uroczystym otwarciu festiwalu. Imprezę naturalnie uświetniało barwne, wesołe widowisko. Nasz wuj wykonał płaskorzeźbę na murze stadionu.
Jak oczarowani podziwialiśmy stado białych gołębi, wypuszczonych na wolność. Wrażenia z tej pierwszej wizyty są niezatarte, choć później wielokrotnie bywaliśmy w stolicy: z rodzicami lub sami. Wuj zawsze starał się nas powitać już na dworcu, a gdy zdrowie w późniejszych latach na to nie pozwalało, „delegował” swego przyjaciela Jurka Budziszowskiego.
Dom wujostwa można by określić jako otwarty, co miało dla nas wiele korzyści, bowiem mogliśmy się w nim zetknąć z wieloma artystami, dziennikarzami i krytykami sztuki. Słuchaliśmy rozmów o sztuce, coraz bardziej docenialiśmy jej znaczenie, uczyliśmy się, że w życiu liczą się nie tylko wartości materialne. W mieszkaniu przy Kopernika cały dzień grało radio lub rozlegały się dźwięki muzyki odtwarzanej z płyt, kręcili się liczni znajomi. Dopiero kiedy dom się wyciszał, a my kładliśmy się zmęczeni spać, wujek zaczynał malować w swojej pracowni.
Wujek i ciotka zawsze starali się uatrakcyjniać nasz pobyt u nich i zabierali nas do muzeów, na wystawy czy do teatru. Wuj zaprowadził nas między innymi do prowadzonej przez siebie Galerii Krzywe Koło, ale byliśmy wówczas zbyt mali, by pojąć w pełni jej znaczenie.
Odwiedzaliśmy wuja także jako ludzie dorośli; studenci – chemii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (Danuta) i Wydziału Budowy Maszyn Politechniki Poznańskiej oraz Technologii Drewna na Akademii Rolniczej w Poznaniu (Zdzisław).
WSPOMNIENIA SIOSTRZENICY DANUTY
Bardzo zapadła mi w pamięć jedna z ostatnich wizyt u wujostwa, w lutym 1979 roku. Byłam już wówczas mężatką i nauczycielką, dlatego na dłuższe wyjazdy mogłam pozwolić sobie tylko w czasie ferii zimowych lub wakacji letnich. W 1979 roku ferie wypadły w lutym i dlatego wówczas na 10 dni pojechałyśmy z mamą do stolicy. Wujek był już wtedy słaby i chory, ale nadal tryskał humorem i był bardzo gościnny. Zima była tego roku ostra, syberyjska, ale mimo to staraliśmy się w czwórkę jak najczęściej wychodzić wieczorami do teatrów warszawskich. Kolejny raz zaobserwowałam też rytm pracy wuja i tym razem jeszcze bardziej niż zwykle dostrzegłam, jak praca ta …malowanie – choć kochana przez wuja jest jednocześnie skrajnie wyczerpująca, zwłaszcza dla człowieka niemłodego już i coraz słabszego. Słyszałam, jak w nocy lub nad ranem maluje w swej pracowni. Tworzył wówczas panoramę tatrzańską inspirowaną pamięcią i kartkami pocztowymi. Wuj twierdził , że ranne godziny sprzyjają pracy, bo później dopada go zmęczenie i choroba. Nadal widzę moment, gdy ukończony obraz ofiarowuje mojej mamie, co dla nas było wszystkich zaskoczeniem: nigdy nie wspominał nawet, że taka jest intencja jego wytężonej pracy. Kiedy i mnie wujek zaproponował namalowanie obrazu lub podarowanie któregoś z istniejących, poczułam wielki smutek, bo zdałam sobie sprawę, iż to dar – pamiątka; pamiątka zbliżającego się ostatecznie pożegnania. Nie zdradziłam się z moich smutnych refleksji i poprosiłam wuja o jeden z obrazów abstrakcyjnych, które stały w pracowni. Co prawda mam dość tradycyjny gust malarski i wolę obrazy realistyczne od abstrakcji, ale nie mogłam znieść myśli o wysiłku, jaki wuj musiałby włożyć w malowanie obrazu na zamówienie. Myślałam wtedy, że przecież każdy z obrazów będzie po wuju niezwykła pamiątką, a do abstrakcji on sam był bardziej przywiązany. I rzeczywiście: wujek ucieszył się z mojego wyboru i ocenił go „handlowo”: obraz z cyklu „Medytacje 79” będzie w przyszłości – gdybym chciała i potrzebowała tego – łatwiejszego sprzedania. (Naturalnie i na szczęście ani nie chciałam ani nie musiałam go sprzedawać i do dziś wisi u mnie w mieszkaniu).
Muszę przyznać, że ta obserwacja ogromnego trudu wkładanego przez wujka w ostatnich latach życia w proces twórczy zmieniła moje nastawienie i do niego i do niektórych krewnych i znajomych: ciężko mi było patrzeć, jak w moim odczuciu – bezdusznie wykorzystuje się tego wielkiego artystę, ale jednocześnie dobrego i schorowanego człowieka, by otrzymać jeszcze jeden z obrazów z pejzażami górskimi. A wuj chyba nie odmawiał…
Ale ocenę takiej postawy pozostawiam już zainteresowanym. Z wizyty tej zapamiętałam jeszcze jedno niezwykłe wydarzenie: wuj wspominał o pobycie w obozie, a nigdy tego dotąd nie robił. Wspominał jakby mimochodem, bowiem czytając nam ze wzruszeniem list do przyjaciela z obozu, Hiszpana Muniowa, z którym w tych dramatycznych warunkach stworzyli wizję architektoniczną Międzynarodowego Osiedla Twórców. List ten znaleźć można, bo w takiej intencji był pisany, w wydanym przez Galerię ZA w Rawce katalogu.
W 1978 roku Marian przygotował dla siostry niezwykłą niespodziankę: zabrał ją do NRD na wystawę poświęconą Bartoldowi Brechtowi, którego twórczość wuj podziwiał i która to twórczość była inspiracją dla wielu jego prac. Był to jeden z nielicznych wyjazdów naszej mamy za granicę i to wyjazd niezwykły nie tylko z powodu wystawy, poznania nowych ludzi i pejzaży, ale także komfortu pobytu: wuj opłacił pobyt w bardzo drogim hotelu. Takim bratem i mężem był wuj Marian.
Często wuj zapraszał rodzinę na swoje wystawy i premiery przedstawień teatralnych, do których projektował scenografię. Wujek i ciocia nie mieli dzieci, ale swą sympatią obdarzali nas. A nas, Danutę i Zdzisława, dzieci Jurki, pociągały tzw. nauki ścisłe i z nimi związaliśmy swe dorosłe życie. Mimo to zawsze towarzyszy nam w życiu zaszczepiona przez wuja fascynacja sztuką i szacunek dla jej twórców.